Brak dostępu do Internetu to katastrofa. Na szczęście istnieją telefony komórkowe. O co chodzi? O wyjazd do Samociążka. Dowiedziałam się o nim w środę. (wyjazd w czwartek). Dzięki zaś komórkom skontaktowałam się z Danusią i usłyszałam, że możemy tam pojechać. Miałam wątpliwości, bo Grafiś „tylko” edukacyjny jest.
Więc szybko, szybciutko załatwiłam opiekę nad Jędrkiem i Grubaską, znalazłam mechanika, który na „cito” naprawił mi samochód i jazda. Droga jak droga, dla nas zawsze za długa, bo „cienki” więcej niż 90km na godzinę nie pojedzie, do tego nagrzany był jak diabli.
No, ale dojechaliśmy. Danusia, Wojtek, Oskar i dziewczyny byli już na miejscu. Po przywitaniu krótkim ludzi, Delfisia powiedziała Grafitowi, żeby trzymał się od niej z daleka. Było to super posunięcie, bo Graf od tego momentu zupełnie ignorował sunie i dalej najważniejsi byliśmy dla niego my: Mateusz i ja.
Do miejsca, gdzie mieliśmy spać, gdzie były rozbite namioty nie poszliśmy od razu, bo uczestnicy obozu akurat byli na mszy. Szybko obejrzeliśmy więc ośrodek, szybko zamówiliśmy sobie piwko, bo w gardłach nam zaschło i szybciutko musieliśmy je wypić, bo zostaliśmy zaproszeni na obiad. Msza okazała się krótka.
Obiadek pychota, ale trzeba go było jeść szybko, wszyscy zainteresowali się pieskami. Achom i ochom nie było końca. My dumni, nasze pieski jak zwykle spokojne i cierpliwe.
W międzyczasie zdecydowaliśmy się miejsce do spania. Pani Natalia dała nam do wyboru kuchnię albo kaplicę. Zdecydowaliśmy się na namiot kaplicowy, bo w takim miejscu jeszcze nie spaliśmy.
Szybciutko więc przenieśliśmy nasze rzeczy i rozpakowaliśmy się, bo zostaliśmy zaproszeni na ognisko. Tam gitary, śpiewanki, kiełbaski i znów zachwycanie się naszymi niedźwiadkami. Wojtek i jego gitara zrobiły chyba na obozowiczach wrażenie, bo doszło nawet do małego koncertu życzeń. I zdziwiliśmy się bardzo, kiedy Niemcy śpiewać zaczęli. Aha, bo nie wspomniałam , że obóz międzynarodowy był. Jego uczestnikami byli zarówno Polacy, jak i Niemcy i Anglicy. Tak minęło popołudnie i wieczór. Intensywnie bardzo, bo wszyscy ciekawi byli i nas, i Stowarzyszenia, i tego co pieski nasze potrafią.
Przedpołudnie dnia następnego należało do nas. Od 9.30 do 13 mieliśmy czas na zaprezentowanie tego, o czym opowiadaliśmy wieczorem. Zajęcia edukacyjne z elementami terapeutycznych przeprowadzili Danusia i Wojtek. Ja tylko drżącym głosem i lekko zacinając się ze zdenerwowania opowiedziałam legendę o tym, jak powstały nowofundlandy. Cała reszta należała do nich. A było tego sporo:
– omówieni komiksu „Aby pies był twoim przyjacielem”,
– sprawdzenie przekazanych wiadomości,
– ćwiczenia praktyczne w układaniu się w pozycji „żółwika”,
– spacer piesków między leżącymi uczestnikami obozu,
– tor przeszkód z naszych piesków,
– szukanie psich smakołyków rozrzucanych na leżących uczestnikach obozu,
– przystrajanie psów w spinki i kolorowe frotki,
– karmienie psów z łyżeczki – wyścigi rzędów.
A na koniec rzecz najfajniejsza. Odpoczywanie na pieskach. I teraz pisząc te słowa, żałuję, że nie odważyłam się do tego zajęcia „użyć” Grafa. Bałam się, że może kogoś zrzucić.
Po 15 minutowej przerwie spotkaliśmy się z obozowiczami na plaży. Znów rozdaliśm7y komiksy „Z nami bezpiecznie”, które omówił Wojtek. Musiał się jednak spieszyć, bo psiaki rwały się do wody. Wszyscy zauważyli różnicę w zachowaniu naszych pupili. Na trawce spokojne, wyluzowane wręcz flegmatyczne, na brzegu rozbudzone, niecierpliwe, bardzo chętne do działania.
Duże wrażenie na naszych gospodarzach wywarł krótki pokaz ratownictwa w wykonaniu psów. Holowanie przytomnego i nieprzytomnego tonącego, skok z łódki, holowanie łódki wypełnionej po brzegi ludźmi. Ale największą atrakcję Wojtek zostawił na koniec. Zaproponował odważnym przejażdżkę na płynącym psie. Jak to wyglądało? Otóż, delikwent ubierał się w kapok, wchodził do wody, chwytał psa za kamizelkę, kładł się na wodzie i jazda! Wojtek rzucał psu aport i pies płynął po niego z lekkim obciążeniem. Oczywiście po obu stronach psa płynęli ratownicy. Chętnych było tak wieli, że dobrze, że mieliśmy psy na zmianę: Bilkę i Grafa.
W trakcie zajęć odpowiadaliśmy na mnóstwo mniej lub bardziej trudnych pytań dotyczących szkolenia psów, ich zachowania w domu, naszego Stowarzyszenia i nas samych. Przedpołudnie minęło jak z bicza trzasnął. Przed obiadem czekała na nas niespodzianka. Podziękowano nam, dostaliśmy koszulki, a nasze psy po butelce szampana. Nie wiem jak Delfinka i Bilka, ale Grafit szampana nie pije…
Po obiedzie pakowanie, jeszcze raz podziękowania, sesje zdjęciowe, pożegnania i jazda do domu.
Mam nadzieję, że zaproszeni zostaniemy w przyszłym roku, bo Joannici to ludzie sympatyczni, otwarci i bardzo ale to bardzo mili.
Po namyśle stwierdzam, że nie wspomniałam o:
– zachwytach nad Ferżi (nie wiem jak pisze się jej imię),
– o porannych powitaniach: „cześć”, „helo”, „dżen dobry”,
– o Mirku, uczestniku, który szalenie mi się podobał, bo wiecznie zadowolony i uśmiechnięty był,
– o późno wieczornych rozmowach Polaków w kaplicy z butelką piwa w ręce,
– o wielkiej miłości Oskara do Bilki. Tak wielkiej, że Oski udostępnił Bilce pół swojej kanadyjki.
Serdecznie dziękuję Małgosi Fitowskiej, Mateuszowi i Grafitowi za ich przyjazd, za pracę znami, za ” nocne rozmowy ” w kaplicy przy piwku:) i za relację, której jest autorką !
Danka
Dodaj komentarz